{text-align: center;}

sobota, 25 marca 2017

„Najpiękniejszy uśmiech ma ten, kto wiele wycierpiał”

Podczas pobytu w szpitalu odzyskałam nadzieję, nadzieję na życie z mniejszym bólem. Mogłam przeżyć dobę bez opioidowych leków przeciwbólowych, wystarczył tylko Ketonal. Rozpoczęłam terapię u pani psycholog. Na początku września pojechałam na wakacje do Kołobrzegu, gdzie spędziłam czas z przyjaciółką i Jej rodziną. Wszystko zaczęło się dobrze układać. 
Po powrocie z Kołobrzegu rozpoczęłam rehabilitację. Niestety, to była zła decyzja. Rehabilitacja nasiliła ból, opuchliznę i zasinienie. Nie poprawiła sprawności ręki. Z każdym kolejnym ćwiczeniem ból narastał. Pani doktor zaczęła poddawać w wątpliwość trafność postawionej diagnozy. Stwierdziła, że po takim czasie, w zespole Sudeck’a nie może występować opuchlizna. Byłam zła, zrezygnowana, zrozpaczona. W mojej głowie, pojawiły się setki pytań. Jak to zła diagnoza? Jak to nie Zespół Sudecka? To niemożliwe. Przez rok diagnozowali chorobę, leczyli ją już przez półtora roku i teraz mówi mi, że najprawdopodobniej się pomylili. Wyszłam bez słowa z gabinetu i podjęłam decyzję, że pojadę do lekarza, który specjalizuje się w leczeniu zespołu Sudeck’a. Termin wizyty miałam wyznaczony za kilka dni. 

poniedziałek, 6 marca 2017

„…Cicho milczę udając, że jest wszystko dobrze, patrząc zza tych krat na wolność…”

Zanim lekarze zdecydowali się na przeniesienie mnie na Oddział Terapii dla Uzależnionych, musiałam odbyć „konsultację”. Była to rozmowa, w której uczestniczyłam ja, terapeuta uzależnień, psycholog oraz lekarze psychiatrzy. Była to moja pierwsza, szczera rozmowa na temat mojego uzależnienia. Panie zadały wiele niewygodnych pytań: co zażywałam, ile, skąd miałam takie ilości leków, dlaczego to robiłam. Czułam się jak na egzaminie, a może o wiele gorzej… przecież tu chodziło o moje życie. Odpowiadałam na wszystkie pytania, a stres mnie nie opuszczał. Nie wiedziałam, co mam mówić, żeby wyraziły zgodę na przyjęcie mnie na ten Oddział. Mówiłam po prostu prawdę. Było mi wstyd, tak bardzo wstyd. Pierwszy raz na głos opowiadałam o tym koszmarze, przyznawałam się, przed samą sobą i przed całkiem obcymi mi osobami, do swoich błędów. Do największych błędów w moim życiu. Czułam na sobie wzrok osób, które za chwilę miały podjąć decyzję, co ze mną będzie dalej. Nie wiedziałam, czy Panie mi wierzą, przecież pewnie wiele razy były okłamywane przez osoby uzależnione. Chciałam, żeby mi wierzyły. Przecież sama podjęłam decyzję, że chcę trafić na ten Oddział, to, dlaczego miałabym teraz kłamać. Na szczęście, udało się. Usłyszałam, że za kilka dni zostanę przyjęta.
Nadszedł dzień przeniesienia. Gdy pielęgniarka przyprowadziła mnie na Oddział Terapii dla Uzależnionych, już pierwsza sytuacja mnie zaskoczyła. Myślałam, że skoro na „konsultacji” dostałam zgodę na przeniesienie, to jest już to pewne. Jednak tak nie było. Dowiedziałam się, że za chwilę odbędzie się społeczność przyjęciowa (tzw. „przyjęciówka”) i pacjenci zdecydują, czy zostanę przyjęta. Wszyscy pacjenci i terapeuci zebrali się w sali terapeutycznej i zaczęli zadawać mi pytania. Siedzieliśmy w kręgu, a całkiem obce i uzależnione osoby po raz kolejny zadawały mi pytania. Nie tylko o uzależnienie, ale też o zespół Sudeck’a. Musiałam odpowiadać na pytania osób, których imion nawet nie znałam. A później odbyło się głosowanie. Zostałam przyjęta jednogłośnie.
Przez pierwszy tydzień poznawałam zasady panujące na Oddziale. Zapoznałam się z regulaminem. Wiele jego punktów bardzo mnie zaskoczyło. Na oddziale nie mogliśmy sobie niczego pożyczać; nie mogliśmy mieć przy sobie szklanych i ostrych przedmiotów; nie mogliśmy używać słodzika, cytryny; nie było telewizora; nie mogliśmy mieć przy sobie żadnego sprzętu elektronicznego; telefony komórkowe otrzymywaliśmy tylko na dwie godziny dziennie; poza zajęciami nie mogliśmy rozmawiać o uzależnieniu; nie mogliśmy rozmawiać z osobami spoza oddziału. Zasad było dużo, ale jak komuś zależało, to potrafił się dostosować. Oczywiście byli tacy, którym nie zależało i łamali regulamin.
Za zamkniętymi drzwiami, za okratowanymi oknami, za murami szpitala psychiatrycznego poznałam inny świat. Świat, który jest niedostępny dla przeciętnego człowieka. Świat, w którym cierpienie i ból są na porządku dziennym. Świat, o którym ludzie mają swoje teorie i stereotypy. Ja też je miałam. Bałam się trafić na Oddział Terapii dla Uzależnionych. Nie wiedziałam jak wygląda taka terapia.
Terapia! Już samo słowo mnie przerażało. O samym początku terapii nie mogę powiedzieć niczego miłego.  Dziwnie się czułam na pierwszych zajęciach. Była to społeczność terapeutyczna. Siedzieliśmy całą grupą w kręgu i kto chciał to mówił o swoich problemach. Wtedy wydawało mi się, że ja nigdy nie zabiorę głosu podczas takich zajęć. Jak mam mówić, w grupie liczącej kilkanaście osób, o swoich kłopotach. Jednak po kilkunastu dniach okazało się, że to wcale nie jest takie trudne. Zaczęłam zabierać głos.
Kolejnym rodzajem zajęć, były zajęcia w mniejszych grupach (grupa terapeutyczna). Zajęcia prowadzone były przez Panią psycholog. W trakcie ich trwania również opowiadaliśmy o swoich problemach. Nie tylko tych aktualnych, ale również o swoim dzieciństwie, czy okresie adolescencji. Nikt nikogo nie pouczał, nie dawał dobrych rad. Słuchaliśmy siebie nawzajem i odnosiliśmy dane sytuacje do swoich doświadczeń. 
Następne zajęcia prowadzone były przez specjalistę terapii uzależnień. Poznawaliśmy mechanizmy obronne, etapy wychodzenia z uzależnienia. Uczyliśmy się rozpoznawać „głody” i radzić sobie z nimi.
Uczestniczyłam również w terapii indywidualnej. Sama myśl o tym, że mam opowiadać o sobie obcej osobie była tak stresująca, że trzy tygodnie zbierałam się do pierwszej rozmowy. Myślałam sobie, po co mam się tak męczyć. Na pewno nie dam rady. Z drugiej strony, sama sobie też nie radziłam. Ktoś musiał mi pomóc. Pierwsze rozmowy będę pamiętała do końca życia. To naprawdę nie należało do przyjemności. Mówienie o sobie, o swojej rodzinie, problemach i popełnionych błędach było początkowo upokarzające. Ale z czasem to mówienie zaczęło pomagać. Wiedziałam, że muszę zaufać Pani terapeutce. Przecież Ona wie co robi. Zaufałam, a Ona mnie nie zawiodła. Opłaciło się.
Każdy dzień na Oddziale wyglądał prawie tak samo. Poranna gimnastyka, śniadanie, zajęcia, godzinny spacer z terapeutą, obiad i czas wolny do wieczora. Nie było telewizora, nie mogliśmy mieć komputerów, telefony komórkowe dostawaliśmy na dwie godzinny dziennie. Czasu wolnego było bardzo dużo. Musieliśmy go sobie jakoś zapełnić. Układaliśmy puzzle, graliśmy w Scrabble, czytaliśmy książki. Jednak, gdy terapeuci wychodzili do domu, to było po prostu nudno. Najgorsze były weekendy. Nie było wtedy żadnych zajęć, nie było terapeutów. Wstawaliśmy na gimnastykę po godzinie 7 i mieliśmy przed sobą cały dzień. Od 14-tej mogli nas odwiedzać bliscy. Wcześniej trzeba było uzyskać zgodę od terapeuty. Codziennie patrzyłam przez okno, w którym były zardzewiałe kraty i zastanawiałam się, czy będę potrafiła żyć na „wolności”.
Zbliżał się koniec mojej terapii. Wiedziałam, że ten 5-tygodniowy pobyt na tym Oddziale wiele mi dał, ale czułam, że nie jestem jeszcze gotowa, by samodzielnie funkcjonować poza murami szpitala. Po rozmowie z terapeutą podjęłam decyzję, że zostanę wypisana do domu (w tym szpitalu łącznie mogłam być 10 tygodni i musiałam zostać wypisana), a po 14 dniach wrócę na pełną terapię. Tak też zrobiłam.
Kolejny pobyt na tym Oddziale był już łatwiejszy, znałam zasady i znałam osoby tam przebywające. Będąc na tym Oddziale, czasem ogarniał mnie lęk. Nie wiem skąd się brał. Ja po prostu go czułam. Bałam się możliwości popełnienia jakiegokolwiek błędu. Nagle powrócił do mnie perfekcjonizm. Czułam, że od tej chwili wszystko musi być idealne. Szkoda, że ten perfekcjonizm nie odzywał się do mnie, jak zażyłam kolejne dawki leków. Gdzie wtedy on był? Czułam, że muszę nadrobić ten stracony czas, a jednocześnie nie wiedziałam, jak mam to zrobić. 
Podczas terapii indywidualnej Pani terapeutka była skupiona na moich problemach, ani jednego słowa nie powiedziała o sobie ani o swoich problemach. Dla Niej liczyło się tylko to, co ja mówię. Niczego mi nie sugerowała, nie mówiła mi, co mam robić. Była jedną z niewielu osób, które mi nie powiedziały „weź się w garść i wyjdź już tego szpitala”. Rozumiała mnie. Wiedziała, że potrzebuję Jej pomocy. Na terapii to ja mówiłam dużo, Ona mniej, ale cokolwiek powiedziała, pamiętam do dzisiaj i mam nadzieję, że będę pamiętała do końca życia.
Na terapii najtrudniej było mi zaufać.  Panie terapeutki sprawiły, że się przełamałam. Zaufałam im. Pomogły mi rozłożyć moje życie na kawałki. Uczyły mnie nazywać moje uczucia, zachowania i myśli. Na każdych zajęciach pokazywały, jak panować nad smutkiem, uczyły mnie, na co mogę sobie pozwolić. Zwyczajnie pokazywały mi, jak ponownie zapanować nad swoim życiem. Pomogły mi sobie przebaczyć. Pokazały, że mogę żyć ze swoimi problemami. Niczego nie narzucały, nie oceniały, nie dawały „złotych rad”. Pomagały mi samodzielnie dojść do najlepszych rozwiązań. Po prostu były. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Nie wiem, co stałoby się ze mną, gdyby wtedy nie zgodziły się na przyjęcie mnie na ten Oddział.

Gdy po raz drugi opuszczałam szpital byłam czysta "już" i "dopiero" 5 miesięcy. Ale dobrze pamiętałam wtedy i pamiętam teraz, jak to jest prowadzić życie podporządkowane lekom i lękowi. Terapia dała mi szansę na odbudowanie życia, na odzyskanie tego, co straciłam. Panie terapeutki dały mi możliwość naprawienia swoich błędów, ale co najważniejsze pokazały, jak mogę to zrobić. Wtedy obiecałam sobie, że już nigdy nie wezmę takich tabletek. Teraz już wiem, że gdy choruje się na zespół Sudeck’a, takie obietnice niewiele znaczą.  

środa, 1 marca 2017

„Dopiero kiedy zapragniesz wracać, zaczynasz rozumieć jak daleko odszedłeś”

Na Oddziale Ogólnej Psychiatrii spędziłam 3 tygodnie. Pojawiły się objawy zespołu odstawiennego. Leżałam na łóżku, w szpitalu psychiatrycznym i przypominałam sobie, jak wyglądało moje życie miesiąc temu. Powracały obrazy, jak zażywam tabletki, aż do utraty świadomości, a wszystkie problemu wydają się wtedy odległe. Objawy zespołu odstawiennego z każdą godziną stawały się coraz silniejsze. Pojawiła się gorączka, wymioty, biegunka, a pościel była coraz bardziej przemoknięta potem. Ból ręki się nasilał, bolały też wszystkie inne mięśnie i głowa. Człowiek w takiej chwili, chce tylko leżeć w łóżku, ale po kilku godzinach to też było niemożliwe. Pojawił się zespół niespokojnych nóg i ucisk w klatce piersiowej. Od tej pory musiałam chodzić po korytarzu, ponieważ tylko wtedy czułam ulgę w nogach. Nie mogłam zasnąć, gdy tylko się kładłam moje nogi dalej „chodziły”. Musiałam wstać. Sama już nie wiedziałam, co mnie bardziej boli, ręka czy nogi, po kolejnej dobie chodzenia wkoło. Ten koszmar trwał prawie 10 dni.
Patrzyłam w lustro i widziałam szarą twarz, czerwone oczy i potargane włosy. Nie potrafiłam sobie współczuć. Wiem jak to jest, patrzeć w lustro i nienawidzić siebie tak bardzo, że nawet śmierć wydaje się za małą karą. Miałam wrażenie, że straciłam już wszystko – zaufanie, zdrowie, szansę na normalne życie. Chciałam wyjść ze szpitala, ale wiedziałam, że jak wrócę do domu, to pierwsze, co zrobię to wezmę tabletki. Musiałam tam zostać.
Stan fizyczny się poprawiał, jednak psychicznie nie było lepiej. Moje myśli cały czas krążyły wokół tabletek, nawet jak udało mi się zasnąć, to śniły mi się leki. Ale nie był to zwykły sen. On mi się podobał. Widziałam siebie, jak biorę wszystkie leki i popijam je alkoholem. Po chwili znajduję się na łące pełnej kwiatów, a nade mną świeci słońce. W tym śnie nie czułam bólu, nie miałam problemów, byłam szczęśliwa, tak po prostu szczęśliwa. Wtedy się budziłam. Nie było łąki. Nie było słońca. Były karty i drzwi zamknięte na klucz, a za oknem padał śnieg. Był ból, cierpienie i nienawiść do samej siebie. Pojawiały się myśli, przecież mogę zrobić tak, jak w tym śnie. Mogę wziąć leki i zasnąć. Zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić. Wtedy jeszcze bardziej nienawidziłam siebie. Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama. Poprosiłam o przeniesienie na Oddział Terapii dla Uzależnionych.