Na termin do szpitala (oddział
detoksykacyjny) czekałam kilka dnia. Musiałam przygotować się psychicznie na
pobyt w tym miejscu. Byłam pewna, że wszystkie objawy abstynencji, które
pojawiały się w domu, na detoksie pojawią się ze zdwojoną siłą.
Nadszedł ten dzień. Wchodząc na teren
szpitala, nie mogłam sobie wyobrazić, że znajdę się po drugiej stronie krat. Weszłam
na izbę przyjęć i czekałam na swoją kolej. Wyczytali moje nazwisko. Pani doktor
przeprowadziła badanie wstępne i rozpoczęli procedurę przyjęcia. Policzyli mi
wszystkie ubrania (bieliznę, bluzki, spodnie), część z nich odrzucili, a resztę pozwolili wnieść na oddział. Zabrali sztućce, jedzenie, część odzieży, telefon. Pozwolili
wziąć tylko plastikowy kubek i łyżeczkę. Dali czarny worek, wrzuciłam do niego swojego rzeczy, które mogłam wziąć ze sobą. Przeprowadzili przez drzwi, które
zamknęli na klucz. Zobaczyłam kraty w oknach, tym razem od drugiej strony i
wtedy w oczach pojawiły się łzy. Wiedziałam, że nie jest to oddział, na którym
się płacze. Tam nikt nikogo nie żałuje. Przecież istnieje powszechne
przekonanie, że na oddział detoksykacyjny trafiają tylko „ćpuny”, którzy
zażywają narkotyki, żeby dobrze się bawić. Oczywiście, pewnie w większości
przypadków tak jest. Ale każdy człowiek ma za sobą przeszłość. Przeszłość,
która w dużym stopniu determinuje zachowanie w dorosłym życiu.
Trafiłam na swoją salę. Powlekłam swoją
pościel, na takim oddziale, każdy musi zrobić to sam. Przyszła do mnie pani
doktor. Bardzo młoda, ale też bardzo miła. Przedstawiła, jak będzie wyglądało
moje leczenie przez najbliższe dwa tygodnie. Zadecydowała, że podadzą mi metadon.
Przez dwa tygodnie pobytu na detoksie czułam
się świetnie, ale tylko fizycznie. Metadon, leki uspokajające, nasenne,
przeciwpadaczkowe, przeciwbólowe, rozluźniające mięśnie sprawiały, że nie pojawiły
się żadne objawy odstawienne. Nie mogę tego samego powiedzieć o mojej psychice.
Leżałam w jednej sali z kobietami uzależnionymi od heroiny, dopalaczy, amfetaminy,
mefedronu, kokainy, alkoholu i innych substancji psychoaktywnych. Były to
bardzo młode dziewczyny, na szczęście udało się nam znaleźć wspólny temat, więc
atmosfera w naszej sali była dobra. Jednak ich zniszczone cery; ręce, na
których ciężko było znaleźć miejsce bez zrostu nie poprawiały mi humoru.
Warunki nie były dobre. Jedzenie bardzo
często było zimne, a prysznice i umywalki brudne. W nocy działy się różne
rzeczy. Ktoś krzyczał, więc personel wiązał taką osobę w pasy. Mężczyźni często
leżeli na korytarzu. Byli zniszczeni przez używki, często na ich ciałach było
widać krwawiące rany. Zapach był bardzo specyficzny – to tak delikatnie mówiąc.
Czasem nocą przywozili nowego pacjenta, który miał wszy, więc szybko obcinali
mu włosy i stosowali specjalną kurację. Była jedna sala, w której leżały osoby
w najcięższym stanie – osoby z wyniszczonymi organizmami, z halucynacjami, w
pampersach – sala ta była oszklona i wszystko było widać z korytarza.
W oddziale tym nie można było odwiedzać
pacjentów. Brak telefonu, brak odwiedzin najbliższych, brak możliwości spaceru
i kraty w oknach sprawiały, że głównym zajęciem było leżenie w łóżku i
rozmyślanie o swojej chorobie i uzależnieniu. Pojawiały się wyrzuty sumienia,
żal do lekarzy i nienawiść do samej siebie. Gdy przyjeżdżały osoby najbliższe,
jedyne co mogłam zrobić, to patrzeć na nich przez na wpół oszklone drzwi. A oni
mogli stać w korytarzu, po drugiej stronie drzwi i patrzeć na mnie. Można było
coś krzyknąć, jednak wtedy wszyscy to słyszeli. Czasem dało przekonać się
ratownika medycznego, który stał przy drzwiach, żeby uchylił je na minutę,
jednak zdarzało się to rzadko.
Gdy zbliżał się koniec mojego pobytu na
detoksie zaproponowano mi przeniesienie na oddział ogólnopsychiatryczny, gdzie przyjmowała
pani neurolog, która miała ustawić mi dalsze leczenie. Piętnastego dnia nie
podano już mi metadon, a ja zaczynałam powoli źle się czuć. Przeniesiono mnie
na oddział ogólnopsychiatryczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz