Zanim
lekarze zdecydowali się na przeniesienie mnie na Oddział Terapii dla
Uzależnionych, musiałam odbyć „konsultację”. Była to rozmowa, w której
uczestniczyłam ja, terapeuta uzależnień, psycholog oraz lekarze psychiatrzy.
Była to moja pierwsza, szczera rozmowa na temat mojego uzależnienia. Panie zadały
wiele niewygodnych pytań: co zażywałam, ile, skąd miałam takie ilości leków,
dlaczego to robiłam. Czułam się jak na egzaminie, a może o wiele gorzej…
przecież tu chodziło o moje życie. Odpowiadałam na wszystkie pytania, a stres
mnie nie opuszczał. Nie wiedziałam, co mam mówić, żeby wyraziły zgodę na
przyjęcie mnie na ten Oddział. Mówiłam po prostu prawdę. Było mi wstyd, tak
bardzo wstyd. Pierwszy raz na głos opowiadałam o tym koszmarze, przyznawałam
się, przed samą sobą i przed całkiem obcymi mi osobami, do swoich błędów. Do
największych błędów w moim życiu. Czułam na sobie wzrok osób, które za chwilę
miały podjąć decyzję, co ze mną będzie dalej. Nie wiedziałam, czy Panie mi
wierzą, przecież pewnie wiele razy były okłamywane przez osoby uzależnione.
Chciałam, żeby mi wierzyły. Przecież sama podjęłam decyzję, że chcę trafić na
ten Oddział, to, dlaczego miałabym teraz kłamać. Na szczęście, udało się.
Usłyszałam, że za kilka dni zostanę przyjęta.
Nadszedł
dzień przeniesienia. Gdy pielęgniarka przyprowadziła mnie na Oddział Terapii
dla Uzależnionych, już pierwsza sytuacja mnie zaskoczyła. Myślałam, że skoro na
„konsultacji” dostałam zgodę na przeniesienie, to jest już to pewne. Jednak tak
nie było. Dowiedziałam się, że za chwilę odbędzie się społeczność przyjęciowa
(tzw. „przyjęciówka”) i pacjenci zdecydują, czy zostanę przyjęta. Wszyscy
pacjenci i terapeuci zebrali się w sali terapeutycznej i zaczęli zadawać mi
pytania. Siedzieliśmy w kręgu, a całkiem obce i uzależnione osoby po raz
kolejny zadawały mi pytania. Nie tylko o uzależnienie, ale też o zespół
Sudeck’a. Musiałam odpowiadać na pytania osób, których imion nawet nie znałam.
A później odbyło się głosowanie. Zostałam przyjęta jednogłośnie.
Przez
pierwszy tydzień poznawałam zasady panujące na Oddziale. Zapoznałam się z
regulaminem. Wiele jego punktów bardzo mnie zaskoczyło. Na oddziale nie mogliśmy
sobie niczego pożyczać; nie mogliśmy mieć przy sobie szklanych i ostrych
przedmiotów; nie mogliśmy używać słodzika, cytryny; nie było telewizora; nie
mogliśmy mieć przy sobie żadnego sprzętu elektronicznego; telefony komórkowe
otrzymywaliśmy tylko na dwie godziny dziennie; poza zajęciami nie mogliśmy
rozmawiać o uzależnieniu; nie mogliśmy rozmawiać z osobami spoza oddziału.
Zasad było dużo, ale jak komuś zależało, to potrafił się dostosować. Oczywiście
byli tacy, którym nie zależało i łamali regulamin.
Za
zamkniętymi drzwiami, za okratowanymi oknami, za murami szpitala
psychiatrycznego poznałam inny świat. Świat, który jest niedostępny dla
przeciętnego człowieka. Świat, w którym cierpienie i ból są na porządku
dziennym. Świat, o którym ludzie mają swoje teorie i stereotypy. Ja też je
miałam. Bałam się trafić na Oddział Terapii dla Uzależnionych. Nie wiedziałam
jak wygląda taka terapia.
Terapia!
Już samo słowo mnie przerażało. O samym początku terapii nie mogę powiedzieć
niczego miłego. Dziwnie się czułam na
pierwszych zajęciach. Była to społeczność terapeutyczna. Siedzieliśmy całą
grupą w kręgu i kto chciał to mówił o swoich problemach. Wtedy wydawało mi się,
że ja nigdy nie zabiorę głosu podczas takich zajęć. Jak mam mówić, w grupie
liczącej kilkanaście osób, o swoich kłopotach. Jednak po kilkunastu dniach
okazało się, że to wcale nie jest takie trudne. Zaczęłam zabierać głos.
Kolejnym
rodzajem zajęć, były zajęcia w mniejszych grupach (grupa terapeutyczna).
Zajęcia prowadzone były przez Panią psycholog. W trakcie ich trwania również
opowiadaliśmy o swoich problemach. Nie tylko tych aktualnych, ale również o
swoim dzieciństwie, czy okresie adolescencji. Nikt nikogo nie pouczał, nie
dawał dobrych rad. Słuchaliśmy siebie nawzajem i odnosiliśmy dane sytuacje do
swoich doświadczeń.
Następne
zajęcia prowadzone były przez specjalistę terapii uzależnień. Poznawaliśmy
mechanizmy obronne, etapy wychodzenia z uzależnienia. Uczyliśmy się rozpoznawać
„głody” i radzić sobie z nimi.
Uczestniczyłam
również w terapii indywidualnej. Sama myśl o tym, że mam opowiadać o sobie
obcej osobie była tak stresująca, że trzy tygodnie zbierałam się do pierwszej
rozmowy. Myślałam sobie, po co mam się tak męczyć. Na pewno nie dam rady. Z
drugiej strony, sama sobie też nie radziłam. Ktoś musiał mi pomóc. Pierwsze
rozmowy będę pamiętała do końca życia. To naprawdę nie należało do
przyjemności. Mówienie o sobie, o swojej rodzinie, problemach i popełnionych
błędach było początkowo upokarzające. Ale z czasem to mówienie zaczęło pomagać.
Wiedziałam, że muszę zaufać Pani terapeutce. Przecież Ona wie co robi.
Zaufałam, a Ona mnie nie zawiodła. Opłaciło się.
Każdy
dzień na Oddziale wyglądał prawie tak samo. Poranna gimnastyka, śniadanie,
zajęcia, godzinny spacer z terapeutą, obiad i czas wolny do wieczora. Nie było
telewizora, nie mogliśmy mieć komputerów, telefony komórkowe dostawaliśmy na
dwie godzinny dziennie. Czasu wolnego było bardzo dużo. Musieliśmy go sobie
jakoś zapełnić. Układaliśmy puzzle, graliśmy w Scrabble, czytaliśmy książki.
Jednak, gdy terapeuci wychodzili do domu, to było po prostu nudno. Najgorsze
były weekendy. Nie było wtedy żadnych zajęć, nie było terapeutów. Wstawaliśmy
na gimnastykę po godzinie 7 i mieliśmy przed sobą cały dzień. Od 14-tej mogli
nas odwiedzać bliscy. Wcześniej trzeba było uzyskać zgodę od terapeuty. Codziennie
patrzyłam przez okno, w którym były zardzewiałe kraty i zastanawiałam się, czy
będę potrafiła żyć na „wolności”.
Zbliżał
się koniec mojej terapii. Wiedziałam, że ten 5-tygodniowy pobyt na tym Oddziale
wiele mi dał, ale czułam, że nie jestem jeszcze gotowa, by samodzielnie
funkcjonować poza murami szpitala. Po rozmowie z terapeutą podjęłam decyzję, że
zostanę wypisana do domu (w tym szpitalu łącznie mogłam być 10 tygodni i
musiałam zostać wypisana), a po 14 dniach wrócę na pełną terapię. Tak też
zrobiłam.
Kolejny
pobyt na tym Oddziale był już łatwiejszy, znałam zasady i znałam osoby tam
przebywające. Będąc na tym Oddziale, czasem ogarniał mnie lęk. Nie wiem skąd
się brał. Ja po prostu go czułam. Bałam się możliwości popełnienia jakiegokolwiek
błędu. Nagle powrócił do mnie perfekcjonizm. Czułam, że od tej chwili wszystko
musi być idealne. Szkoda, że ten perfekcjonizm nie odzywał się do mnie, jak
zażyłam kolejne dawki leków. Gdzie wtedy on był? Czułam, że muszę nadrobić ten
stracony czas, a jednocześnie nie wiedziałam, jak mam to zrobić.
Podczas
terapii indywidualnej Pani terapeutka była skupiona na moich problemach, ani
jednego słowa nie powiedziała o sobie ani o swoich problemach. Dla Niej liczyło
się tylko to, co ja mówię. Niczego mi nie sugerowała, nie mówiła mi, co mam
robić. Była jedną z niewielu osób, które mi nie powiedziały „weź się w garść i
wyjdź już tego szpitala”. Rozumiała mnie. Wiedziała, że potrzebuję Jej pomocy.
Na terapii to ja mówiłam dużo, Ona mniej, ale cokolwiek powiedziała, pamiętam do
dzisiaj i mam nadzieję, że będę pamiętała do końca życia.
Na
terapii najtrudniej było mi zaufać. Panie
terapeutki sprawiły, że się przełamałam. Zaufałam im. Pomogły mi rozłożyć moje życie
na kawałki. Uczyły mnie nazywać moje uczucia, zachowania i myśli. Na każdych zajęciach
pokazywały, jak panować nad smutkiem, uczyły mnie, na co mogę sobie pozwolić. Zwyczajnie
pokazywały mi, jak ponownie zapanować nad swoim życiem. Pomogły mi sobie przebaczyć.
Pokazały, że mogę żyć ze swoimi problemami. Niczego nie narzucały, nie
oceniały, nie dawały „złotych rad”. Pomagały mi samodzielnie dojść do
najlepszych rozwiązań. Po prostu były. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Nie
wiem, co stałoby się ze mną, gdyby wtedy nie zgodziły się na przyjęcie mnie na
ten Oddział.
Gdy
po raz drugi opuszczałam szpital byłam czysta "już" i "dopiero" 5 miesięcy. Ale dobrze
pamiętałam wtedy i pamiętam teraz, jak to jest prowadzić życie podporządkowane
lekom i lękowi. Terapia dała mi szansę na odbudowanie życia, na odzyskanie tego,
co straciłam. Panie terapeutki dały mi możliwość naprawienia swoich błędów, ale
co najważniejsze pokazały, jak mogę to zrobić. Wtedy obiecałam sobie, że już nigdy
nie wezmę takich tabletek. Teraz już wiem, że gdy choruje się na zespół Sudeck’a,
takie obietnice niewiele znaczą.