W szpitalu na Oddziale Reumatologii spędziłam
dwa tygodnie. Udało postawić się diagnozę, rozpoczęto leczenie. Początkowo myślałam,
że leczenie potrawa krótko. Nie chciałam wierzyć w to, co przeczytałam w
Internecie. Rzeczywistość szybko zweryfikowała moje oczekiwania.
Po roku zaniedbań, lekceważenia objawów, braku
diagnozy i leczenia, lekarze nagle chcieli usprawnić moją rękę. Włączyli
rehabilitację. Próbowali ćwiczyć dłoń, na siłę poruszać palcami, ale moje stawy
były już nieruchome i sztywne. Każde ćwiczenie powodowało ogromny ból, ręka
robiła się sina a opuchlizna coraz większa. Kolejne zabiegi zamiast ukojenia i
poprawy przynosiły ból i łzy. Pani doktor zleciła zaprzestanie ćwiczeń, została
włączona fizykoterapia: Tens, laseroterapia, pole magnetyczne itp. Miałam też
krioterapię – jedyny zabieg, który przynosił mi chwilową ulgę, ale nie trwało
to długo. Pewnego dnia, przyszłam na rehabilitację i okazało się, że
krioterapia nasila ból. Ostatni zabieg, który przynosił jakiekolwiek efekty
musiał zostać odstawiony. Ciągła bezradność wobec bólu i niepełnosprawności
powodowały chwile zwątpienia. Jednak wtedy jeszcze miałam coś najważniejszego –
nadzieję – nadzieję na powrót do zdrowia. Dzięki temu miałam siłę walczyć.
Leki przepisane w szpitalu nie dawały ulgi. Nie
pomagała kuracja Kalcytoniną, nie pomagały sterydy. Leki przeciwpadaczkowe i
przeciwbólowe też nie pomagały. W dzień i w nocy zmagałam się z ogromnym bólem.
Towarzyszył mi on 24 godziny na dobę. Miałam wrażenie jakby moje ciało zaraz
miało odejść od kości. Ból nie ustępował. Wręcz przeciwnie, wieczorami się
nasilał. Nie mogłam leżeć ani siedzieć. Chodziłam po pokoju, od jednej ściany
do drugiej. Nie wiedziałam, co mam zrobić, jak trzymać rękę, by tak bardzo nie
bolało. Leki nie pomagały, rehabilitacja nie pomagała. Cieszyłam się, gdy zostawałam
sama w domu. Wtedy mogłam płakać i krzyczeć. Gdy nie mogłam już wytrzymać, a w
mojej głowie pojawiał się natłok myśli, musiałam wyjść z domu. Ból wtedy
wygrywał. Zbyt często wygrywał. Chciałam uciec sama przed sobą. Przed swoimi
myślami, przed częścią swojego własnego ciała. Niezależnie od pogody, chodziłam
ulicami miasta, starając się zająć swoje myśli czymś innym. Ale to się nie
udawało, ból był tak głęboko, że nie dało się go pozbyć. Wracałam do domu,
zmęczona, czasem przemoknięta i wtedy udało się zasnąć. Jednak to nie trwało
długo. Sen trwał kilkanaście minut, może godzinę. I znowu wszystko wracało:
rwało, paliło, piekło, jakby wypalało moje kości i skórę. Myślę, że osoby,
które kiedykolwiek chorowały na zespół Sudeck’a zgodzą się ze mną, że to, przez
co przechodzimy, można nazwać torturami.
Próbowałam oglądać film, czytać książkę, ale to też
się nie udawało. Nie mogłam poruszyć ani ręką, ani palcami. Nie mogłam jej
nawet dotknąć. Nagle, założenie na siebie bluzki z długim rękawem stało się
niemożliwe. Nie mogłam jej też umyć. Nawet kropla wody lecąca z kranu, czy też kropla
deszczu powodowały potworny ból. Miałam wrażenie jakby coś miażdżyło mi rękę. Nienawidziałam
jej wtedy i nienawidzę jej teraz.
Mimo tego, że miałam wsparcie ze strony rodziny
i przyjaciół, to byłam sama. Człowiek w bólu zawsze jest sam. Wokół mnie było
wielu przyjaznych ludzi, ale ze swoim cierpieniem musiałam radzić sobie sama. Nie
potrafili mi pomóc. Nie potrafili sprawić, by ból minął. Pocieszali mnie,
mówili, że mogę na nich liczyć, ale później każdy z nich musiał wrócić do
swoich obowiązków, a ja zostawałam. Zostawał i ból. Zostawało też cierpienie,
które ciężko jest opisać słowami. Myślałam, że nie wytrzymam, że już gorzej być
nie może. Znowu się myliłam.